Zamiast wstępu ...

Antoni Łokuciewski i Jego żona Beniamina to oszmiańskie "osoby-instytucje". Przez stworzone i prowadzone przez nich Gimnazjum Jana Śniadeckiego przeszły setki młodych ludzi, głównie z terenu Oszmiańszczyzny, którzy swoje wykształcenie zawdzięczają właśnie Dyrektorowi Łokuciewskiemu i kierowanemu przez niego gronu pedagogicznemu. Dlatego na portalu oszmianszczyzna.pl nie mogło zabraknąć wspomnień poświęconych Antoniemu Łokuciewskiemu i jego rodzinie.
Tak się szczęśliwie złożyło, że Pani Bożena Gostkowska - wnuczka Antoniego i Beniaminy - nie tylko zachowała osobiste i rodzinne wspomnienia, ale także potrafiła je barwnie opowiedzieć. Dzięki uprzejmości i życzliwości Pani Bożeny, za które serdecznie dziękuję, prezentujemy te wspomnienia tym, którzy wędrują przez wirtualną Oszmiańszczyznę ...




Zostanie po nas jedynie to, co uczyniliśmy,
jedynie to, co oddaliśmy, jedynie to będzie dobrem
zostawionym po nas przyszłym pokoleniom
Pino Pellegrino



genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański

DZIADEK I BABCIA

Antoni (1885 – 1941?) i Beniamina z Pobiedzińskich (1887 – 1958)
Łokuciewscy




Moi Dziadkowie: Antoni i Beniamina… Nie żyją już od kilkudziesięciu lat. Cieszę się, że dzięki portalowi OSZMIANSZCZYZNA i nieocenionemu Panu Michałowi Butkiewiczowi zaistnieją znów w świadomości Polaków.

Zacznę od Babci, bo u Jej boku upłynęło moje dzieciństwo i młodość.… Pamiętam ją doskonale. Miałam 22 lata, kończyłam studia, gdy umarła. Pamiętam ją zatem z ostatnich blisko dwudziestu lat jej życia, które przypadły na lata czterdzieste i pięćdziesiąte XX wieku . To niewiele, zważywszy, że Babcia urodziła się jeszcze w wieku XIX. Przeżyła dwie wojny światowe i rewolucję październikową, mieszkała w zaborze rosyjskim, w carskiej Rosji, w niepodległej Polsce i w PRL. Żyła w kapitalizmie i w socjalizmie, w dobrych warunkach i w biedzie. Gdy teraz o Niej myślę, powracają we wspomnieniach różne obrazy z naszego wspólnego życia.

Obrazek nr 1. Bombardowanie Wilna. Schodzimy do piwnicy. Mama bierze jakiś kocyk, jedzenie i picie dla mnie, a Babcia… Babcia nie myśli o rzeczach przyziemnych, zabiera rodzinne albumy. Te, które dziś są w moim domu i z których teraz korzystam. Tak było potem w każdej wojennej i powojennej wędrówce. Rzeczy materialne mogły się zmieścić lub nie. Te musiały.

Obrazek nr 2. Babcia uczy mnie czytać i pisać. Rzecz dzieje się w czasie wojny, w leśnej głuszy, w Przylesiu. Gdy po wojnie poszłam do prawdziwej szkoły, byłam bardzo dobrą uczennicą, ale początki mojej edukacji były - wyznaję ze wstydem – fatalne. Po prostu nie chciałam się uczyć. Nie miałam motywacji, nie widziałam powodu, by się trudzić. Elementarz Falskiego i Ala, co ma kota, nie interesowali mnie zupełnie, za to bardzo lubiłam, jak Mama lub Babcia czytały mi książki. Odpowiadał mi ten stan rzeczy i chciałam go utrzymać jak najdłużej. Wydawało mi się, że – jeśli będę nadal analfabetką – to wszystko zostanie po staremu. Nie zostało. Rodzina zwarła szeregi i wspólnymi siłami szybko nakłoniła mnie do nauki. Najpierw Mama zaczęła mi czytać W pustyni i w puszczy. Byłam zachwycona. Udało się! Wszystko zostaje po staremu. Radość moja nie trwała jednak długo. Po kilkunastu stronach Mama zamknęła książkę i oświadczyła, że jeśli mnie interesuje, co było dalej, to muszę sama przeczytać, bo jestem już duża i nikt mi więcej czytać nie będzie. Poszłam więc do Babci, licząc na jej dobre serce. Niestety, Babcia też odmówiła lektury, ale zaproponowała, że nauczy mnie czytać. Cóż było robić? Staś i Nel czekali. Przyniosłam potulnie elementarz i zeszyty i odtąd codziennie pod kierunkiem Babci zgłębiałam tajniki czytania i pisania. Wkrótce mogłam już samodzielnie kontynuować lekturę W pustyni i w puszczy. To była moja pierwsza samodzielnie przeczytana książka. Po przygodach Stasia i Nel przyszła kolej na Anię z Zielonego Wzgórza. A potem już nikt nie musiał mnie namawiać do czytania.

Obrazek nr 3. Tamże nieco później. Babcia deklamuje z pamięci wiersze Mickiewicza, Puszkina czy Lermontowa (te oczywiście po rosyjsku), których uczyła się w młodości. (Pamiętała je do końca życia.) Potem będą fantastyczne gawędy o smoku wawelskim i Wandzie, co nie chciała Niemca, o Piaście kołodzieju czy o myszach króla Popiela. Niewiadomo kiedy zamieniły się one w lekcje historii od początków państwa polskiego poprzez bitwę pod Grunwaldem, rozbiory, zabory, powstanie listopadowe i styczniowe aż do II Rzeczpospolitej. Nadal były to niezwykle barwne opowieści ilustrowane wierszami patriotycznymi, których uczyłam się z zapałem.

Obrazek nr 4. Rok 1944. Do naszego domu w Przylesiu wpadają Sowieci, żołnierze Armii Czerwonej, którzy kolejny już raz przyszli nas „wyzwalać”. Babcia odważnie wychodzi na ich spotkanie i wita ich po rosyjsku. Na pytanie, skąd zna tak dobrze język, prostodusznie odpowiada, że ze szkoły i ze studiów w Moskwie. Co za naiwność! Nasi „goście” wpadają w szał, krzyczą, że my burżuje i pomieszczyki i chcą nas rozstrzelać. Na szczęście do akcji wkracza Mania, oddana gospodyni Babci. Przedstawicielka proletariatu wie, jak rozmawiać z rozsierdzonymi sołdatami. Szybko wyciąga wódkę i zakąskę. Sytuacja rozładowuje się natychmiast. Zjedli, wypili, zabrali, co im wpadło w rękę i poszli.
Nawiasem mówiąc sposób „na język ojczysty” Babcia kilkakrotnie przedtem wypróbowała na Niemcach. Konwersacja po niemiecku dawała efekty. Tamci „goście” posiedzieli, pogadali i na tym się kończyło.

Obrazek nr 5. Lublin, biedne powojenne czasy. Przyjechaliśmy tu niedawno jako repatrianci. Nasz dobytek jest więcej niż skromny, a za zastawę służą nam blaszane talerze i kubki. Mnie akurat całkiem się podobały, bo były na nich wesołe, kolorowe kwiatki, ale pozostali domownicy w nich nie gustowali. I oto pewnego dnia do domu wkracza uśmiechnięta Babcia z serwisem do herbaty z cieniutkiej porcelany. „Rosenthal” - mówi tajemniczo. I dodaje: „przecież herbatę pije się w filiżankach”. Sprawa wkrótce się wyjaśniła. Otóż w Lublinie przy ulicy Zamojskiej mieścił się wtedy duży i znakomicie zaopatrzony sklep z naczyniami stołowymi. Babcia, miłośniczka pięknej zastawy, zaglądała tam co dzień, podziwiając ofertę handlową i wymieniając z personelem fachowe uwagi. Szczególnie podobał się jej pewien serwis do herbaty na sześć osób, ale do transakcji ze zrozumiałych powodów nie dochodziło. I oto pewnego dnia właściciele sklepu zaproponowali Babci kupno wymarzonego serwisu na raty. Babcia sama nigdy by o to nie poprosiła, ale skrzętnie skorzystała z okazji. Spłacała potem raty chyba przez pół roku z naszych mizernych dochodów i uśmiechała się, pijąc herbatę z kruchej filiżanki. Niedobitki serwisu są u mnie do dziś.

Obrazek nr 6. Tamże. Od dawna nie ma już wiernej Mani. Babcia szykuje obiad. Bije pianę trzepaczką w misce, ale w ogóle nie patrzy w tamtą stronę. Na stole obok rozłożona książka. Polska, ale również często francuska, niemiecka czy rosyjska. Babcia lubiła czytać w oryginale, „żeby nie wyjść z wprawy”.

Taka była moja Babcia. Zawsze zachowywała klasę. „Była prawdziwą damą” – powiedziała niedawno moja szkolna koleżanka. Myślę, że miała rację.

Dziadka nie pamiętam, a jednak dzięki opowieściom Babci, wspomnieniom członków rodziny i uczniów oszmiańskiego gimnazjum oraz rodzinnym albumom, w których zachowało się wiele jego zdjęć z różnych okresów życia, był zawsze dla mnie postacią z krwi i kości i mam do niego ogromny sentyment.

Jerzy Waldorff powiedział kiedyś: „...Polska jest jak wielkie mrowisko – co pewien czas ktoś wtyka kij i rozwala kopiec, po czym natychmiast mrówki przystępują do odbudowy.”1)

Otóż Babcia i Dziadek byli takimi właśnie mrówkami, odbudowującymi w pocie czoła polską państwowość na Wileńszczyźnie po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku.

Gdy patrzę na ich życie, widzę, że wszystko robili razem. Poznali się w Wilnie, gdy Babcia była jeszcze pensjonarką. Studia ukończyli w Moskwie, a potem w niepodległej Polsce razem realizowali swoje młodzieńcze marzenia. Byli nauczycielami i społecznikami. Przez cały okres II Rzeczpospolitej ich życie było związane z Oszmianą.

genealogia kresy fotografia oszmiańskiAle po kolei. Urodzili się jeszcze w zaborze rosyjskim (Polski nie było wtedy na mapie świata). Dziadek 6 września 1885 roku w rodzinnym majątku Cieleżyszki, z ojca Tomasza - szlachcica powiatu oszmiańskiego i matki Stefanii z Rogińskich. Babcia natomiast w 1887 roku w Wilnie. Szkoły średnie ukończyli w Wilnie, a studia na Uniwersytecie Moskiewskim, Dziadek – matematykę, a Babcia - odpowiednik dzisiejszej filologii francuskiej.

Dziadek ukończył studia z wyróżnieniem. Nie wiem, jakim cudem uchował się jego dyplom wykaligrafowany cyrylicą. Proponowano mu asystenturę na uniwersytecie, ale wybrał zawód nauczyciela. genealogia kresy fotografia oszmiańskiOczywiście marzył o uczeniu polskiej młodzieży. Stało się to możliwe dopiero wtedy, gdy powstała II Rzeczpospolita. Na razie (jest rok 1911) uczy w rosyjskim gimnazjum żeńskim na dalekiej Kozaczyźnie w Kamieńskiej Stanicy.

Na początku XX wieku kobieta z wyższym wykształceniem była rzadkością. Babcia Beta, bo tak Ją nazywano w rodzinie, była zatem sawantką. Przedtem w rodzinnym Wilnie ukończyła pensję, czyli - jak powiedzielibyśmy dzisiaj - renomowaną żeńską szkołę średnią (koedukacja przyjdzie później). Oczywiście z językiem wykładowym rosyjskim, bo to był czas zaborów. Z pensji Babcia wyniosła również bardzo dobrą znajomość francuskiego i niemieckiego. Recepta na naukę języków obcych była prosta – w poszczególne dni w szkole mówiło się w określonym języku, z wyłączeniem polskiego – rzecz jasna.


genealogia kresy fotografia oszmiańskiCofnijmy się do początków ubiegłego wieku i spójrzmy jeszcze raz na fotografię Babci z 1906 roku. Zrobiono ją w dniu ukończenia pensji. Prawdopodobnie Babcia jest jeszcze w szkolnym uniformie. Popatrzmy - nobliwe uczesanie, stójka, biały kołnierzyk i na dodatek kokarda pod szyją. Mało tego - uczesanie też było ujednolicone.

W moich szkolnych czasach bardzo lubiłam barwne opowieści Babci o jej szkole. Nasze szkoły dzieliło – bagatela! - pół wieku. Upływ czasu, oczywiście, był ważny, ale nie najważniejszy. To były całkowicie różne światy. Otóż Babcia uczyła się nie w szkole, ale na pensji, a zatem nie była uczennicą, ale pensjonarką. W szarych czasach PRL słowa „pensja”, „pensjonarka” nabierały specjalnego znaczenia. Ja i moje koleżanki znałyśmy je wyłącznie z literatury, z przedwojennych książek dla dorastających panienek (była kiedyś taka kategoria). Na pensji uczyła się np. gruzińska księżniczka Dżawacha, bohaterka powieści Lidii Czarskiej, którymi zaczytywałyśmy się na lekcjach pod ławkami. Książek tych nie było w księgarniach ani w bibliotekach szkolnych czy publicznych, kursowały w „drugim obiegu” (tak, już wtedy istniał). Były bardzo zniszczone i była do nich zawsze długa kolejka. genealogia kresy fotografia oszmiański
Fascynowały nas opowieści Babci o damie klasowej, która siedziała w klasie na każdej lekcji, a na przerwach pilnowała, aby również wtedy panienki rozmawiały w przewidzianym na ten dzień języku.

genealogia kresy fotografia oszmiańskiWspólne życie Dziadków rozpoczyna się w 1911 roku. Właśnie ukończyli studia, pobrali się i wyjechali z Wilna do Kamieńskiej Stanicy nad Donem. Pierwsze wakacje w 1912 roku spędzili w rodzinnych stronach, dzięki czemu Zosia, ich pierworodna córka, a moja mama, urodziła się w Wilnie. W Kamieńskiej Stanicy natomiast urodzili się dwaj synowie: Olgierd, który zmarł we wczesnym dzieciństwie, i (w 1917 roku) Witold – Tolo. Olgierd i Witold… Pobrzmiewają tu echa Wielkiego Księstwa Litewskiego: Olgierd – ojciec króla Władysława Jagiełły, Witold – Wielki Książę Litewski. Najmłodszy z rodzeństwa przyszedł na świat w 1923 roku już w Polsce, w Oszmianie i otrzymał imię Jerzy.

Jako mała dziewczynka byłam wierną słuchaczką Babci i chłonęłam jej opowieści z wielkim zainteresowaniem, nie zadając żadnych pytań. Tak było i już! Pytania nasuwały mi się dopiero później, gdy już nie było komu ich zadać. Jednym z nich było: dlaczego dziadkowie zdecydowali się na wyjazd w głąb Rosji? Przecież siedem lat później wrócili i osiedli na Wileńszczyźnie. Czy nie prościej było od początku „zaczepić się” gdzieś bliżej? Myślałam, że - podobnie jak wiele innych – i to pytanie pozostanie bez odpowiedzi. Nieoczekiwanie znalazłam ją na kartach książki Czesława Czarnowskiego pt. Strzępy wspomnień. We wspomnieniach pana Czarnowskiego odnalazłam podobną historię. Jego rodzice też wyjechali z maleńkim dzieckiem w głąb Rosji. Pamiętajmy – był to czas zaborów. Jak pisze pan Czarnowski – władze carskie, prowadząc politykę rusyfikacyjną, kierowały na stanowiska w zaborze rosyjskim albo rdzennych Rosjan, albo tych Polaków, którzy wyrazili zgodę na przyjęcie prawosławia. Polska inteligencja mogła więc podjąć pracę jedynie w głębi Rosji."2)


genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański

Powróćmy na chwilę do roku 1917. Zaczął się szczęśliwie – 17 lutego urodził się syn, Tolo, ale potem, gdy wybuchła rewolucja październikowa, był straszny. O rewolucji Babcia nie opowiadała. Raz tylko, gdy zobaczyła u mnie Cichy Don Michaiła Szołochowa, wspomniała, że właśnie w tamtych stronach upłynęły pierwsze lata jej małżeństwa i tam przeżyła rewolucję. Nie rozwijała tego tematu, a ja nie pytałam. Przeczytałam Szołochowa. Nie zazdroszczę.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku Łokuciewscy wracają do kraju, do Oszmiany i do drugiego bardzo ważnego dla nich miejsca – do Przylesia. To rodzinne strony Dziadka. genealogia kresy fotografia oszmiański W herbarzach można znaleźć dwa herby Łokuciewskich: Bończa i Żnin. Ten ostatni to znak herbowy Łokuciewskich z Oszmiańszczyzny. Ma kształt dużej litery „S” na niebieskim polu. Tolo miał papierośnicę z tym herbem, należącą przedtem do jego ojca, a moja mama - broszkę. Cieleżyszki (spotkałam się też z pisownią Cieleszyszki), posiadłość jego ojca, Tomasza były jeszcze wtedy dużym majątkiem. Po śmierci Tomasza w latach dwudziestych ub. w. majątek został podzielony pomiędzy Dziadka i jego rodzeństwo: czterech braci i dwie siostry. Wyszły z tego niezłe folwarki. Dziadkowi przypadło Przylesie. Oficjalnie nazywało się Zacisze, ale nazwa ta figurowała jedynie w oficjalnych dokumentach.

Dziadkowie są przekonani, że wrócili na zawsze w rodzinne strony, że wreszcie zapuszczą korzenie i będą żyli długo i szczęśliwie w otoczeniu dzieci i wnuków. I nie tylko. Siostry i bracia z rodzinami są przecież tuż – tuż, za przysłowiową miedzą.

W tym pokoleniu żywe są tradycje patriotyczne. Przedtem żyli w zaborze rosyjskim, wydawać by się więc mogło, że byli skazani na rusyfikację. Język rosyjski był przecież językiem urzędowym. Polacy z konieczności uczyli się w szkołach z językiem wykładowym rosyjskim, studiowali na rosyjskich uczelniach, pracowali w rosyjskich instytucjach, ale wciąż czuli się Polakami. W domach kultywowało się polskość: mówiło się po polsku, czytało polską literaturę, spotykało się wyłącznie w polskim gronie. „Pewna sędziwa Polka urodzona w Petersburgu i tam spędzająca dzieciństwo oraz wczesną młodość, mówiąc o stosunkach towarzyskich ówczesnych społeczeństw, dodaje z rodzajem dumy: u nas, w domu, z Rosjan bywał tylko listonosz…” – pisze Tadeusz Konwicki we Wschodach i zachodach księżyca. 3)


Teraz w niepodległej Polsce, oni chcą żyć, pracować i – co dla nich bardzo ważne - mieć swój udział w jej budowaniu. Nie czekają aż zrobi to za nich i dla nich ktoś inny. Sami z konieczności kończyli rosyjskie szkoły i uniwersytety, więc chcą, by ich dzieci chodziły do polskich szkół w wolnej Polsce. Nie ma szkoły - to trzeba ją zorganizować, nie ma nauczycieli - to trzeba uczyć. (Wkrótce okaże się, że nie tylko Dziadek ma talenty pedagogiczne.) Niezwłocznie zabierają się do pracy, której efektem jest pierwsze i jedyne polskie gimnazjum w powiecie, Gimnazjum imienia Jana Śniadeckiego.

Dziadek zorganizował je wraz z księdzem Czesławem Górskim, był jego dyrektorem i uczył w nim matematyki przez cały okres międzywojenny aż do października 1939 roku, gdy został aresztowany przez NKWD. W tej pracy miał tylko krótką przerwę w 1922 roku na czas obrad Sejmu Wileńskiego, który zdecydował o przyłączeniu Wileńszczyzny do Polski. Dziadek był marszałkiem tego sejmu.
genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański
Sięgam po jedną z niewielu pamiątek rodzinnych z tamtych czasów. genealogia kresy fotografia oszmiańskiTo gruba, dość sfatygowana księga w czerwonej oprawie - Dziesięciolecie Polski Odrodzonej. Księga pamiątkowa 1918 – 1928. Zniszczona księga omawia osiągnięcia II Rzeczpospolitej w ciągu pierwszych dziesięciu lat jej istnienia. Jest tam obszerny, bogato ilustrowany rozdział „Wyzwolenie Ziemi Wileńskiej”, a w nim taka informacja:
„…Otwarcie Sejmu Wileńskiego, liczącego 106 mandatarjuszów, odbyło się 1 lutego. W dwadzieścia dni potem Sejm in pleno uchwalił 96 głosami przy 6 kartkach białych, że Wileńszczyzna ma bez żadnych zastrzeżeń stanowić część nierozdzielną Rzeczypospolitej Polskiej. Dnia 2 marca delegacja złożona z dwudziestu posłów Sejmu Wileńskiego, zasiadła na ławach poselskich w Warszawie. Akt włączenia „Ziemi Wileńskiej” do Rzeczypospolitej Polskiej ogłoszony został w Dzienniku Ustaw z dnia 24 marca; w cztery dni potem Marszałek Łokuciewski zamknął Sejm „Orzekający” Wileński…” 4)
Jest też zdjęcie „aktu inkorporacji” Ziemi Wileńskiej do Rzeczypospolitej Polskiej. Widnieje na nim podpis Dziadka jako Marszałka. 5)


Babcia dzielnie sekundowała swojemu mężowi. Początkowo też zajęła się pracą pedagogiczną. Niosła „kaganek oświaty”, ucząc polską młodzież. Najpierw uczyła w gimnazjum historii i francuskiego. Potem, gdy znalazły się nowe kadry nauczycielskie, zrezygnowała z pracy w gimnazjum, w którym jej mąż był dyrektorem. Jak już wspominałam - było to jedyne gimnazjum w okolicy, więc musiała zająć się czymś innym.

genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański

Było tego sporo. Zorganizowała i prowadziła kursy dokształcające dla dorosłych, była radną, organizowała koła gospodyń wiejskich, opiekę nad więźniami, akcję „kropla mleka” i wiele innych.


Powróćmy do początków oszmiańskiego gimnazjum. Łatwo się mówi i pisze na ten temat. W rzeczywistości droga do jego otwarcia była długa i wyboista. Wraz z powstaniem II Rzeczpospolitej szkolnictwo trzeba było organizować od podstaw. I to dosłownie. Na terenach dawnego zaboru rosyjskiego po państwowych gimnazjach rosyjskich, ewakuowanych w 1915 roku w głąb Rosji, pozostały tylko opustoszałe budynki, a i te nie zawsze można było wykorzystać, gdyż w czasie wojny były używane do innych celów. 6)

W Oszmianie nie było i tego. A jednak chcieć – to móc. Jeszcze w 1918 roku powstaje Gimnazjum imienia Jana Śniadeckiego. genealogia kresy fotografia oszmiański
Termin „gimnazjum” był wtedy pojęciem znacznie szerszym niż obecnie. Była to 8-klasowa szkoła średnia. Po sześciu latach nauki otrzymywało się tzw. małą maturę, a po ośmiu przystępowało się do egzaminu dojrzałości.
Gimnazjum powstało w murach dawnego carskiego więzienia. W zdewastowanych murach. Jak wspomina absolwent gimnazjum i redaktor jego monografii, Stanisław Kiejdo – „otrzymane budynki przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy… (W czasie wojny) budynki pozostały bez opieki, rabował każdy, kto chciał i co chciał. Rozwalono piece, zerwano podłogi, dachy i urządzenia kanalizacyjne, zniszczono pompy, zasypano studnie, wydarto drzwi, poręcze, sufity, zaś ogrodzenia zużyto na opał. Ruina patrzyła z każdego kąta…” 7)
genealogia kresy fotografia oszmiański
Trzeba być wielkim entuzjastą, aby uwierzyć, że można tu stworzyć szkołę z prawdziwego zdarzenia. A jednak się udało.

W opowieściach Babci oszmiańskie gimnazjum odgrywało ważną rolę. Ale informacje o tym pierwszym etapie, o powstawaniu gimnazjum, czerpię z jego monografii. Babcia opowiadała mi o szkole już zorganizowanej i działającej, pełnej życia.
Początkowo było to gimnazjum prywatne. Oznaczało to dość wysokie czesne, a więc ograniczało możliwości kształcenia niezamożnej młodzieży, toteż dyrektor zabiegał o upaństwowienie szkoły. Nastąpiło to w 1923 roku. genealogia kresy fotografia oszmiański

Prywatne czy państwowe - Gimnazjum im. Jana Śniadeckiego w Oszmianie można bez przesady nazwać „przedsiębiorstwem rodzinnym” Łokuciewskich. Związane są z nim losy całej naszej rodziny. Dziadek zorganizował je, uczył w nim i „dyrektorował”. Babcia uczyła historii i francuskiego. Uczyła zaledwie przez kilka lat, a jednak absolwenci gimnazjum zawsze wspominali ich razem. Myślę, że Dziadek reprezentował autorytet i dyscyplinę, a Babcia okraszała to ciepłem. genealogia kresy fotografia oszmiański „Dostojny, taktowny i niezwykle poważny pan” i „uwielbialiśmy ją za wiedzę” – tak wspomina ich po latach znana aktorka i reżyser Irena Górska – Damięcka. 8)

Na starym czarno – białym zdjęciu budynek gimnazjum nie wygląda atrakcyjnie. Pamiętajmy – było tu przedtem więzienie. A tymczasem absolwenci tej szkoły snują barwne wspomnienia:
„…Wspomnienia czerwonych murów szkolnych i ziemi, na której wyrośli nad potokiem Łejłubki na tle starej, sięgającej XI wieku Oszmiany…
Korytarz prowadził nas cyklami Grottgera Wojna i pokój, Lituania i Polonia. Do biblioteki szedłeś jak przez aleję... Przy oknie miałeś Trakt Napoleoński i pomnik Jana Śniadeckiego, co u progu witał każdego. A w kancelarii – siwego Marszałka Środkowej Litwy. (To Dziadek – BG). Z tamtej strony od podwórza, za rzeką ruiny franciszkańskie, a daleko na horyzoncie zieleniły się lasem krewskie wzgórza... W sercu nam pozostał rozdział szkolnej księgi... I dziś tym, co wskazali nam szlak, co nas ongiś miłości Ojczyzny uczyli, składam głęboki hołd
– pisze w monografii gimnazjum Witold Zieleniewski.9)
genealogia kresy fotografia oszmiański

Jak już wspomniałam, było to jedyne gimnazjum w okolicy, toteż dyrektorska dziatwa nie miała wyboru. Uczyli się w nim wszyscy: Mama, Tolo i Jerzyk. Starsze rodzeństwo zdążyło je ukończyć, najmłodszy Jerzyk zdał w nim w 1939 roku tzw. małą maturę. Do gimnazjum imienia Jana Śniadeckiego uczęszczała również większość moich dalszych wujów i ciotek. Mało tego - przez pewien czas uczył w nim także matematyki i fizyki mój Ojciec. genealogia kresy fotografia oszmiański To tam poznał moją Mamę, wtedy jeszcze uczennicę. Do matematyki jej nie przekonał (Mama pozostała zdeklarowaną humanistką), do siebie – tak. Ojciec wkrótce zrezygnował z posady nauczyciela i rozpoczął pracę w Izbie Skarbowej, najpierw w Postawach, potem w Wilnie. Mama po maturze w 1930 roku rozpoczęła studia w Wilnie i tam w 1934 roku pobrali się.

Wspominając swoje szkolne czasy, Mama opowiadała również o koleżankach i kolegach – Żydach, Tatarach czy Karaimach. Opowiadała np. o potrawach, jakie jadała w ich domach, świętach, jakie obchodzili czy ślubach, na jakich później bywała. W tych opowieściach nie było wydziwiania, że to jacyś odmieńcy. Odrębności nie mąciły współżycia i przyjaźni. To byli swoi – koledzy, sąsiedzi, mieli tylko inne zwyczaje.

Tyle się teraz mówi o tolerancji, integracji i ekumenizmie, a okazuje się, że to wszystko już było w wielkim tyglu narodowościowym, jakim były przedwojenne Kresy. Na Kresach żyła zgodnie ogromnie zróżnicowana etnicznie populacja: Polacy, Białorusini, Żydzi, Rosjanie, Tatarzy i Karaimi. Ci ostatni to ludność pochodzenia tureckiego, przybyła ze stepów nadkaspijskich, położonych pomiędzy Morzem Czarnym i Powołżem. Ich religia ukształtowała się w VIII wieku w Mezopotamii jako odłam judaizmu. Na Litwie pojawili się w drugiej połowie XIV wieku za sprawą księcia Witolda, który osadził ich na terenach graniczących z zakonem krzyżackim oraz w Wilnie, Trokach i Poniewieżu.

W okresie międzywojennym Łokuciewscy pracują i uczą się w Oszmianie, a wakacje i wszystkie wolne chwile spędzają w Przylesiu, folwarku położonym w odległości zaledwie 8 km od Oszmiany.
Po latach izolacji w Kamieńskiej Stanicy spragnieni są kontaktów rodzinnych. Teraz są wreszcie wśród swoich. Najbliższa rodzina, bracia i siostry Dziadka z rodzinami, są dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ich folwarki sąsiadują z Przylesiem. Jak wspomniałam mój pradziadek, Tomasz Łokuciewski podzielił majątek między swoje dzieci. Majątek był spory, ale dzieci też było dużo - czterech synów (Antoni, Stefan, Jan, Michał) i dwie córki (Kamila i Jadwiga). Toteż wokół Przylesia rozciągały się włości, należące do braci i sióstr Dziadka z rodzinami: Stefanowo, Pasieki, Stary Dwór i Ustronie. Chodziło się do nich spacerkiem przez las, tylko różnymi drogami. Stefanowo – jak łatwo się domyśleć – było siedzibą Stefana Łokuciewskiego i jego rodziny: żony, Mieczysławy, córki Lucyny (a właściwie Łucji) i dwóch synów - Janusza i Tadzika. W Starym Dworze, w domu, pamiętającym jeszcze czasy pradziadka Tomasza, mieszkał Jan Łokuciewski z żoną Kazimierą, śliczną córką Ireną i synem Włodzimierzem. Kolejny folwark, Pasieki należał do Połońskich, czyli rodziny Babci Kamy (Kamili). Miała ona męża Cypriana i piątkę dzieci: Stanisławę, Jadwigę, Wandę, Antoniego i Czesława. I wreszcie Ustronie, a w nim Siedleccy, czyli Babcia Jadzia z mężem Marianem i synem Januszem. Podobnie jak moi Dziadkowie, Siedleccy mieli swoją bazę w mieście, w Wilnie, gdzie Dziadek Marian pracował jako lekarz. Zatem Łokuciewscy spotykają się często, o czym świadczą liczne fotografie w rodzinnych albumach.
genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański

Na razie wszystko układa się pomyślnie. Snują więc dalekosiężne plany. Dotychczas mieszkali w Oszmianie, a Przylesie było tylko wakacyjną odskocznią. Teraz Przylesie ma się stać siedzibą rodzinną, w której po przejściu na emeryturę osiądą na stałe seniorzy rodu z Jerzykiem, który jako jedyny z rodzeństwa wykazywał zainteresowania przyrodniczo – rolnicze. Ma więc ukończyć studia rolnicze, a następnie objąć we władanie rodzinne włości i zorganizować w nich gospodarstwo z prawdziwego zdarzenia. To wszystko wymaga inwestycji. Pod rozłożystymi, wielkimi dębami ma stanąć duży dom, do którego będą zjeżdżać na wakacje Zosia i Tolo z rodzinami. Na razie powstają dwa sady. Zakłada je ogrodnik sprowadzony specjalnie z Wilna. Zasadził wiele drzew owocowych: różne gatunki jabłoni, grusze, śliwy, a także morwy. Niemal wszystko wymarzło zimą 1939 roku. Zima była wtedy długa i bardzo mroźna. Ostały się tylko antonówki i jedna rajska jabłoń. Jesienią zbierało się jabłka w ogromne wiklinowe kosze i nosiło do spichrza na pięterko.

genealogia kresy fotografia oszmiański

Mieszkałam w Przylesiu tylko trzy lata (od czerwca 1941 do sierpnia 1944 roku), jeśli nie liczyć wakacyjnych pobytów w okresie przedwojennym. Tamtych czasów nie pamiętam, ale doskonale pamiętam Przylesie z lat wojny. Gdy przyjechaliśmy, było ono - po blisko dwóch latach wojennej zawieruchy - mocno zdewastowane. Jako dziecko nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale to nie było spokojne miejsce. Wokół toczyła się wojna. Zmieniali się wrogowie i okupanci: Niemcy, bolszewicy i zwykłe bandy rabusiów.
Pamiętam wielki, stary drewniany dom z białymi okiennicami. Dom z duszą, jak to się dzisiaj mówi... Ogromny krzak białych róż, bzy i jaśminy w ogrodzie... Maliny, czerwone, białe i czarne porzeczki w sadzie... Poziomki na miedzach... Malowniczy spichlerz z balkonikiem na pięterku... Stodoła z bocianim gniazdem... I las... Las pełen grzybów, orzechów, paproci...

genealogia kresy fotografia oszmiański

Dom stał pod lasem, tuż za zabudowaniami gospodarczymi był las, a wykopana głęboko w ziemi piwnica znajdowała się już w lesie. Pamiętam wspaniałe, chłodne zsiadłe mleko, które można było dosłownie kroić nożem, a które Mania przynosiła z tej piwnicy w upalne letnie dni. Mleko było w dużych glinianych garnkach. Gliniane garnki i wyplatane z wikliny kosze kojarzą mi się zawsze z Przylesiem.

W moich wspomnieniach dom jest ogromny. Trzy obszerne pokoje, kuchnia z wielkim piecem chlebowym, spiżarnia, rzecz nieznana dzisiaj, w dobie lodówek i zamrażarek... Słoneczna weranda. Białe okiennice - znak rozpoznawczy domu. Widać je było już z szosy, biegnącej w odległości około półtora kilometra.
Zastanawiałam się czasem, czy dom rzeczywiście był taki duży, czy też urósł w mojej wyobraźni. Na co dzień dziadkowie mieszkali i pracowali w Oszmianie, a to była tylko taka letnia rezydencja, dziś powiedzielibyśmy - dacza.

Największy pokój, narożny, przed wojną pełnił rolę salonu i jadalni. Wisiał w nim pokaźnych rozmiarów obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Dwa okna wychodziły na ogródek od frontu i w lecie zaglądały przez nie rozkwitłe róże. Z trzeciego okna widać było drogę prowadzącą do szosy, a także sad i ogromne stare dęby.

W ogródku od frontu centralne miejsce zajmował rozłożysty krzak pięknych białych róż. Posadzony na pamiątkę urodzin Jerzyka, w czasach, o których opowiadam, miał około dwudziestu lat. Poza tym były dwa klomby. Jeden, zacieniony przez kępę brzóz rosnących przy ogrodzeniu, prezentował się dość skromnie. Zdobiły go głównie stokrotki. Drugi był bajecznie kolorowy. Jego środek okupowała kępa różowych goździków, a dalej, ułożone koncentrycznie, pyszniły się rozmaite gatunki kwiatów. Przedostatni krąg tworzyły nagietki, ostatni - ogniste nasturcje, płożące się daleko poza wyznaczone im granice. Przy wejściu do ogródka wyrastał szereg wielkich różowych piwonii i różnobarwnych floksów. Tak było w czasie wojny.

Salon miał jeszcze jedno okno - od strony ogrodu warzywnego z tyłu domu - przez które mogłam podziwiać rząd bzów. Na pierwszym planie rósł biały bez „japoński” o bujnych, pełnych kwiatach, dalej ciemnofioletowy „turecki” i na końcu zwykły liliowy. Były tam również kaliny i czeremchy oraz ogromny krzew, na który mówiło się „głóg ałtajski”. Nie wiem, czy to jest poprawna nazwa. W warzywniku nie brakowało też malin, natomiast agrest, porzeczki i truskawki królowały w sadzie.

Z umeblowania salonu pamiętam okazałą kanapę i wielki stół. W czasie wojny nie było oczywiście tak licznych zgromadzeń, ale babcia mówiła, że to stół na dwadzieścia cztery osoby, a po rozłożeniu mieściło się przy nim dwa razy więcej biesiadników. Do dzisiaj mam jeszcze ćmielowski półmisek, pozostałość zastawy z Przylesia. Obecnie jesteśmy przyzwyczajeni do serwisów na sześć lub dwanaście osób. Przed wojną w Przylesiu była zastawa stołowa na pięćdziesiąt osób. To na wypadek gości, którzy lubili tam zjeżdżać. Babcia opowiadała mi, że znając numer serwisu, można było zamówić dowolną liczbę poszczególnych jego elementów.

genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański

Dom był rzeczywiście duży. W rodzinnych papierach znalazłam jego plany. Te trzy pokoje z kuchnią zajmowały około dwustu metrów kwadratowych, z tego na salon przypadało siedemdziesiąt.
Środkowy, tak zwany mały pokój (bagatela, trzydzieści metrów kwadratowych) zajmowałyśmy z mamą w czasie wojny. Pamiętam lodowatą pościel, gdy skulona wczołgiwałam się w zimowe wieczory pod kołdrę. Piece wprawdzie mieliśmy, ale ogrzać ten dom zimą to była syzyfowa praca. Paliło się drewnem, którego na szczęście nie brakowało, ale ciepło czuło się tylko tuż przy piecu, dalej panował przejmujący chłód. Zimy na Wileńszczyźnie były mroźne i śnieżne.

W kuchni stał prawdziwy piec chlebowy. genealogia kresy fotografia oszmiańskiRaz na tydzień gospodyni Mania piekła w nim chleb. Razowy, pachnący, na dębowych liściach, pyszny. Lubiłam asystować przy tym obrządku. Najpierw Mania przygotowywała ciasto w dużej drewnianej dzieży, które rosło chyba przez kilka godzin. Potem formowała z niego zgrabne podłużne bochenki i na długiej drewnianej łopacie wsuwała je do nagrzanego pieca. W dzieciństwie byłam niejadkiem, ale świeży, ciepły jeszcze chleb z topiącym się na nim masłem po prostu uwielbiałam. Masło też było dziełem Mani. Ubijała je pracowicie ze śmietany w drewnianej maselnicy. Przed wojną pewnie jadałam białe pieczywo, ale tych czasów nie pamiętam. Właściwie smak białego chleba i bułek poznałam dopiero po przyjeździe do Lublina. Bardzo mi się podobała ta odmiana. Ale zawsze będę pamiętać smak przyleskiego chleba.

W Przylesiu korzystaliśmy z lamp naftowych i samowarów. Pamiętam je z okresu wojny. Lampy naftowe nie były z pewnością najlepszym rozwiązaniem na długie zimowe wieczory. Biorąc pod uwagę metraż pokoi, łatwo sobie wyobrazić, że dawały bardzo słabe światło. Zresztą w czasie wojny były kłopoty ze wszystkim, z naftą też, więc być może i z tego powodu zdarzały się okresowe „przerwy w dostawie” i tak mizernego oświetlenia. Wieczory spędzaliśmy zatem z konieczności w nastrojowym półmroku i wcześnie chodziliśmy spać.
W kuchni, przy drzwiach wyjściowych, stała zawsze lampa „dyżurna”, z którą Mania wychodziła w zimowe wieczory i ranki do obory czy kurnika. Niedawno lampę tego samego kształtu widziałam w Ikei. Jak widać, korzenie nowoczesnego wzornictwa sięgają lat trzydziestych.
genealogia kresy fotografia oszmiański Wśród legend rodzinnych, jakie opowiadała mi babcia, jest i taka.
Tolo (Witold Łokuciewski – syn Antoniego – późniejszy as lotnictwa myśliwskiego – przyp. MB) miał wtedy chyba około czterech lat. Był wieczór. Zapalono lampy. Naftowe, rzecz jasna. Dziadkowie podejmowali gości. W tych zamierzchłych czasach dzieci nie brały udziału w przyjęciach, toteż Zosia i Tolo zostali zesłani do kuchni pod opiekę gosposi. Nagle w salonie pojawił się Tolo. Bez pośpiechu podążył do swojej mamy i zaczął ją ciągnąć za suknię. Babcia akurat opowiadała jakąś historię, więc kazała mu wracać do kuchni. Tolo nie ruszył się z miejsca, tylko z powagą zapytał:
- Mamo, co by mama zrobiła, gdyby ten pokój się spalił?
Babcia, zajęta gośćmi, powiedziała, żeby nie zawracał głowy. Tolo jednak nie dał się zbyć i niewzruszony kontynuował:
- A co by mama zrobiła, gdyby cały dom się spalił?
Zamiast odpowiedzi usłyszał ponownie, że ma iść do kuchni. Wyszedł więc, ale po chwili wrócił. Tym razem udał się do ojca i zadał mu to samo pytanie:
- Co by tata zrobił, gdyby ten dom się spalił?
Ojciec początkowo kazał mu się wynosić i nie przeszkadzać, lecz zachowanie Tola go zaniepokoiło. Wstał i wyszedł z pokoju. Poczuł dym. Okazało się, że w pokoju dziecinnym przewróciła się lampa stojąca przy łóżku. Kapa i pościel już zaczynały się palić. Podobno Tolo stał spokojnie w progu i przyglądał się.

Podobno herbata z samowara ma niepowtarzalny smak. Piłam ją wprawdzie codziennie, ale nie mogę wypowiadać się na ten temat, bo w czasie wojny w Przylesiu prawdziwej herbaty nie było. Piło się jakieś ziółka zbierane w lecie na łąkach i miedzach. Wędrówki z Manią w poszukiwaniu surowca, zrywanie i suszenie ziół bardzo mi się podobało, produkt końcowy - zdecydowanie nie. Trudno się dziwić. Cukru też nie było, tylko sacharyna, z której na ogół wszyscy rezygnowali. Zatem wojenna herbata z pewnością była bardzo zdrowa, ale to jedyna dobra rzecz, jaką mogę o niej powiedzieć.

genealogia kresy fotografia oszmiańskiA teraz opowiem historię, którą znam wprawdzie tylko ze słyszenia, bo zdarzyła się jeszcze przed wojną, w czasach świetności Przylesia, ale mam ją przed oczami, bo mogłam jej słuchać bez końca. Była lepsza od bajek o Królewnie Śnieżce i Czerwonym Kapturku.
Otóż przed samą wojną dziadek kupił parę pawi, które chodziły dostojnie po całym obejściu i niechybnie na tle kur, kaczek i gęsi wyglądały bardzo egzotycznie. Wzbudziły ogólny entuzjazm, tylko pesymiści krakali, że przynoszą nieszczęście. Być może mieli rację, bo wkrótce wybuchła wojna...
Ale to wydarzyło się wcześniej. Pewnego dnia paw zniknął. Szukano go wszędzie. Bez rezultatu. Zrozpaczona pawica wrzeszczała wniebogłosy. Tak minęło kilka dni i wreszcie nadeszła wiadomość, że paw żyje i ma się dobrze. Siedzi sobie na drzewie w odległości kilku kilometrów od Przylesia. Natychmiast udała się tam wozem drabiniastym ekspedycja ratunkowa w osobach Jerzyka i Mani. Niestety, niefortunny zbieg nie okazał im zainteresowania. Spoglądał z wysoka i nie reagował na prośby ni groźby. Nie wiem, kto w końcu wpadł na ten pomysł, w każdym razie delegacja wróciła, załadowała na wóz pawicę i znów pojechała pod drzewo. A tam rozegrała się iście scena balkonowa z Romea i Julii. Pawica zaskrzeczała i paw natychmiast sfrunął na ziemię, po czym oboje, odmówiwszy skorzystania z pojazdu, spacerkiem ruszyli w kierunku domu. Było tam wprawdzie daleko, ale dla zakochanych czas się nie liczy. Pomalutku, powolutku posuwał się w stronę Przylesia niezwykły pochód. Na przedzie para pawi, a za nimi nieśpiesznie, z godnością ciągnął wóz z załogą. Do domu dotarli ponoć po zachodzie słońca. Chciałabym napisać, że wszyscy żyli długo i szczęśliwie, ale, niestety, nie byłaby to prawda. Wkrótce wybuchła wojna i pawie też padły jej ofiarą. Kiedy odwiedzałam z Manią jej rodzinę w pobliskiej wsi, w każdej chałupie wisiały nad drzwiami pawie pióra, chociaż podobno miały przynosić nieszczęście.

Boże Narodzenie w Przylesiu kojarzy mi się ze śniegiem, siarczystym mrozem i szukaniem odpowiedniej choinki. Przez cały rok, ilekroć szliśmy przez las, a robiliśmy to co dzień, wypatrywaliśmy najpiękniejszych drzewek. „O, to będzie dobre”. Oczywiście, nikt ich nie oznaczał, bo sprawa dotyczyła odległej przyszłości. Wreszcie nadchodziły święta. W Wigilię rano, gdy babcia, mama i Mania pochłonięte były przygotowaniami, Jerzyk i ja udawaliśmy się do lasu po choinkę. Las tonął w śniegu. Zapadając się w niego - jeśli nie po pas, to przynajmniej po kolana - brnęliśmy bohatersko przed siebie. Obowiązywała niepisana umowa, że drzewko powinno pochodzić z głębi lasu, bo przecież nie będziemy wycinać choinki tuż za domem. Jak wyprawa, to wyprawa! Gdy już oddaliliśmy się dostatecznie od domu i uznaliśmy, że pora przystąpić do dzieła, okazywało się to bardzo trudne, wręcz niewykonalne. Pod grubą pierzyną białego puchu wszystkie drzewa wyglądały tak samo. I jak tu wybrać to najpiękniejsze? Dreptaliśmy w miejscu, nie mogąc podjąć decyzji. W końcu Jerzyk, który był cholerykiem, wpadał w złość, wycinał siekierką pierwsze lepsze drzewko i ruszaliśmy w drogę powrotną. W domu witał nas zbiorowy lament, że drugiego takiego drapaka nie ma z pewnością w całej okolicy.
A potem było następne Boże Narodzenie. I cała historia powtarzała się od nowa. Znów w wigilijny poranek wędrowaliśmy z Jerzykiem po choinkę i kilka godzin później wracaliśmy z drzewkiem, na którego widok rodzina rwała sobie włosy z głowy.

Z Wielkanocy w Przylesiu pamiętam przede wszystkim niesamowitą liczbę malowanych w łuskach cebuli jajek. Było ich co najmniej kilkadziesiąt. Czego jak czego, ale jajek nam w Przylesiu nie brakowało! W kurniku było spore stadko kur. W święta zjeżdżali goście i młodzież męska zabawiała się w ten sposób, że ustawiała tak zwanego pieska - czyli coś w rodzaju drewnianej rynny służącej do ściągania z nóg butów do konnej jazdy - po czym każdy otrzymywał spory zapas jajek i po kolei spuszczał je z owego urządzenia. Należało potrącić jak najwięcej jaj spuszczonych wcześniej. Wygrywał ten, kto zdobył najwięcej jaj. Potem zmieniano lokal i zabawa zaczynała się od nowa w następnym domu. „Pieski” były wszędzie, gdyż w tym okresie najmodniejszym strojem męskim były spodnie do jazdy konnej, galife, i długie buty.

genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański

Wymarzona wolna Polska istniała tylko 21 lat. Tyle też trwało normalne życie Łokuciewskich. genealogia kresy fotografia oszmiański Rok 1939 oznaczał koniec ich świata i rozłąkę z bliskimi na wiele lat, a z niektórymi, jak z moim Ojcem i Dziadkiem, na zawsze. Zmobilizowany Ojciec wychodzi z domu i przepada bez wieści. Dziadka wkrótce po wkroczeniu wojsk sowieckich, w październiku 1939 roku aresztowało NKWD. Odtąd tułał się po więzieniach w Oszmianie, Starej Wilejce i Słucku. Pomimo długich poszukiwań nie udało się nam ustalić jego dalszych losów. Poszukiwania przez Czerwony Krzyż, Kartę, Centralne Archiwum Wojskowe i Centralne Archiwum MSWiA nie dały dotąd rezultatów. Monografia oszmiańskiego gimnazjum podaje wersję, według której z Łucka (tak w Monografii Gimnazjum, choć bardziej prawdopodobny jest Słuck) wywieziono go do Workuty, gdzie prawdopodobnie zmarł z wycieńczenia w 1941 roku.10)

Jeden z ówczesnych uczniów gimnazjum, Jan Kołwzan, tak wspomina to wydarzenie pół wieku później:
Kiedy w końcu października 1939 roku wracaliśmy ze szkoły z grupą kolegów - Misiewicz, Radziwiłowicz, Bitel - rozmawialiśmy o Polsce, o prześladowaniach. Gdy byliśmy przed gmachem starostwa, nagle zobaczyliśmy, że NKWD wyprowadza profesora Narkiewicza [nauczyciela WF] pod eskortą, jeden z bagnetem na karabinie na przedzie i dwóch z boku. Zatrzymaliśmy się przed chodnikiem, zdjęliśmy czapki z głów, a on lekko się uśmiechnął, jeżeli uśmiech można było wymusić na zbolałej twarzy. Szedł dumnie z podniesioną głową i piersią naprzód. genealogia kresy fotografia oszmiański W następnej kolejności ukazał się dyrektor Łokuciewski. Też ta sama eskorta i ta sama droga od starostwa do więzienia... Kochany Dyrektorze i Profesorze! Jak Wam możemy pomóc? Jesteśmy tak jak Wy bezsilni. Za co Was prześladują? Chyba za to, że byliście dobrymi Polakami i patriotami.
W monografii oszmiańskiego gimnazjum pani Jadwiga Żamojtówna-Andrzejewska, w 1939 roku uczennica pierwszej klasy, pisze, że „na wiadomość o aresztowaniu wszyscy uczniowie wylegli z klas na podwórze, uformował się pochód i podążył do starostwa, gdzie stacjonowały władze sowieckie. Wydelegowano przedstawicieli, którzy domagali się uwolnienia profesorów... Uspokojono młodzież jakimiś perswazjami i nakłoniono do powrotu na zajęcia...”

Przed aresztowaniem Dziadek zdążył wysłać do Wilna, do córki, czyli mojej Mamy, Babcię i Jerzyka. Obiecywał, że wkrótce do nich dołączy. Nawet nie próbował, pozostał na posterunku. Miał dość czasu na ucieczkę. Armia Czerwona przekroczyła wschodnią granicę Polski siedemnastego września 1939 roku, dziadka aresztowano dopiero w końcu października.



genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański

Dopiero jako osoba dorosła uświadomiłam sobie jaką klasę miała Babcia i jak dzielnie znosiła igraszki losu, które stały się Jej udziałem. Ale zawsze „trzymała fason” i nie schodziła poniżej pewnego poziomu.
Przed wojną była aktywna zawodowo, prowadziła dom otwarty, a prozą życia zajmowała się oddana gospodyni, Mania. Wojna z dnia na dzień pozbawiła ją wszystkiego – zabrała męża i dom.
genealogia kresy fotografia oszmiański Rodzina Łokuciewskich związana była od pokoleń z Wileńszczyzną. Ten rozdział zakończył się definitywnie pod koniec wojny, w marcu 1945 roku. Zmienił się ustrój, zmieniły granice państwa, Wileńszczyzna została wcielona do Związku Radzieckiego. Aby żyć w Polsce musieliśmy – podobnie jak tysiące innych Polaków - opuścić rodzinne strony. Nazywało się to „repatriacja”. Określenie kłamliwe. Oznacza bowiem, a raczej powinno oznaczać, powrót do ojczyzny. Piękne hasło. Niestety, dla wszystkich Kresowiaków, którzy się na nią zdecydowali, repatriacja oznaczała porzucenie rodzinnych stron i wyjazd w nieznane. Na zawsze. W rzeczywistości była to więc ekspatriacja, czyli wysiedlenie lub wymuszone opuszczenie ojczystego kraju. I tak się teraz wreszcie mówi o tej wędrówce Kresowiaków. Transporty z repatriantami szły po prostu „do Polski”. Nie wybierało się miejsca docelowego. Pierwsze transporty skierowano do Lublina i Łodzi, kolejne - na tzw. Ziemie Odzyskane. Nasz transport przyjechał do Lublina i tam Babcia mieszkała jeszcze przez 13 lat, do końca życia.
Po wojnie nie pracowała już zawodowo. Zajmowała się wychowywaniem mnie i naszym skromnym gospodarstwem. Swoje talenty pedagogiczne realizowała, pomagając w nauce dzieciom i dorosłym z sąsiedztwa. Całkowicie gratis, obrażała się, gdy ktoś proponował jej pieniądze. A przecież było nam wtedy bardzo ciężko. Wciąż łatwo nawiązywała kontakt z młodzieżą. Moje koleżanki i koledzy ze szkoły i studiów bardzo Ją lubili.

Jej wielką radością były odwiedziny dawnych uczniów i absolwentów gimnazjum. Miałam wtedy okazję poznać ich osobiście i słuchać ich wspomnień. Niektórzy, jak pani Władysława Mineyko i pan Eugeniusz Santocki, którzy też osiedli w Lublinie, byli stałymi gośćmi i przyjaciółmi domu. Z innymi korespondowała i bardzo cieszyła się, gdy przyjeżdżali.


Przez wiele lat jej wielką troską były losy starszego syna – pilota, Tola. W czasie wojny przez długie trzy lata nie wiedzieliśmy o nim nic. A tymczasem on walczył najpierw w kampanii wrześniowej, potem na Zachodzie, w kampanii francuskiej oraz Bitwie o Anglię i nawet zdążył zdobyć tytuł myśliwskiego asa. Pierwsze wiadomości o nim Babcia otrzymała dopiero po trzech latach. Był to list, a właściwie krótka kartka, z obozu jenieckiego w Żaganiu. Pamiętam radosny nastrój, jaki zapanował w domu. Euforię, że żyje. Jest w niewoli, ale żyje. Żyje! Potem zaczęły się dociekania, bo z kartki dowiedzieliśmy się, że był ranny w nogę i ma za sobą długi pobyt w szpitalu. Właściwie aż do powrotu Tola do Polski po dalszych pięciu latach Babcia wciąż martwiła się, czy noga jest „w porządku”.

genealogia kresy fotografia oszmiański genealogia kresy fotografia oszmiański


genealogia kresy fotografia oszmiański Kartki z niewoli to były jedyne wiadomości o Tolu, jakie rodzina otrzymała w czasie wojny. Potem znów straciliśmy z nim kontakt. Babcia i Mama poszukiwały naszych mężczyzn przez Czerwony Krzyż. Tylko w przypadku Tola poszukiwania te zostały uwieńczone powodzeniem. W rok po zakończeniu wojny, w czerwcu 1946 roku, Babcia otrzymała pismo z Polskiego Czerwonego Krzyża w Londynie z informacją, że Tolo został powiadomiony o jej adresie i można z nim korespondować za pośrednictwem PCK. Odtąd zaczęła się regularna korespondencja, wymiana listów i fotografii. Dowiedzieliśmy się wreszcie, że Tolo znów jest w Anglii, że wrócił do Dywizjonu 303, w którym walczył w czasie wojny, że jest już majorem i dowódcą tego słynnego dywizjonu.
Znów była wielka radość, a po roku, w czerwcu 1947 roku – jeszcze większa, gdy Tolo po długich ośmiu latach powrócił z wojennej tułaczki i wreszcie spotkaliśmy się. Wydawało się, że teraz będzie normalnie.



Niestety radość nie trwała długo i biedna Babcia znów bardzo przeżywała smutny los Tola po powrocie do Ojczyzny. genealogia kresy fotografia oszmiański Wbrew oczekiwaniom w wymarzonej Polsce nastały dla niego ciężkie i smutne czasy. Wydawało się rzeczą oczywistą, że wojsko będzie chciało wykorzystać jego doświadczenie, że znów włoży polski mundur i będzie latać po polskim niebie. Niestety było inaczej. Nie przyjęto go do wojska, a wkrótce wyrzucono z aeroklubu, gdzie przez pewien czas był instruktorem i zakazano nie tylko wstępu, ale nawet zbliżania się do lotniska. Był inwigilowany i miał trudności ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy, z każdej go wyrzucano. Ten stan rzeczy trwał blisko dziesięć lat, do Października 1956, gdy powołano go do wojska i wreszcie mógł znów latać.

Babcia bardzo cieszyła się z tej odmiany losu. Oczywiście uważała jego profesję za niebezpieczną, ale doskonale wiedziała, że lotnictwo było jego żywiołem. Pamiętała jak ciężko znosił to, że nie mógł latać. Cieszyło ją też, że po latach milczenia wojenna przeszłość budziła teraz ogromne zainteresowanie społeczeństwa. genealogia kresy fotografia oszmiański Kibicowała jego wędrówkom po Polsce z odczytami, założyła teczkę z wycinkami prasowymi i gromadziła w niej artykuły, w których pisano o Tolu i wywiady, jakich udzielał. Po upływie pół wieku ta właśnie gruba teczka z pożółkłymi już wycinkami okazała się szczególnie cenna dla mnie przy pisaniu książki o Tolu.

Niestety Babci nie dane było długo cieszyć się tymi zmianami. Zmarła 29 grudnia 1958 roku. Jej grób na cmentarzu przy ulicy Lipowej w Lublinie jest jednocześnie symbolicznym grobem męża i zięcia, których miejsca wiecznego spoczynku są nieznane.

Bożena GOSTKOWSKA



Więcej informacji o Gimnazjum ...

Zainteresowanych oszmiańskim Gimnazjum im. Jana Śniadeckiego zapraszam na stronę: Była taka szkoła ...



Przypisy:
1) Olgierd Budrewicz, „Z Polską w sercu”, Świat Książki, Warszawa 2009 s. 162
2) Czesław Czarnowski, „Strzępy wspomnień. Szkice autobiograficzne”, Instytut Wydawniczy PAX, 1973 s. 9
3) Tadeusz Konwicki, „Wschody i zachody księżyca”, Oficyna Wydawnicza INTERIM, Warszawa 1990 s. 189
4) „Dziesięciolecie Polski Odrodzonej. Księga pamiątkowa 1918” – 1928, Wydawnictwo Ilustrowanego Kuryera Codziennego, Światowida, Na Szerokim Świecie, Kraków – Warszawa, 1928 s. 171
5) „Dziesięciolecie Polski Odrodzonej. Księga pamiątkowa 1918” – 1928, Wydawnictwo Ilustrowanego Kuryera Codziennego, Światowida, Na Szerokim Świecie, Kraków – Warszawa, 1928 s. 172
6) „Dziesięciolecie Polski Odrodzonej. Księga pamiątkowa 1918” – 1928, Wydawnictwo Ilustrowanego Kuryera Codziennego, Światowida, Na Szerokim Świecie, Kraków – Warszawa, 1928 s. 547
7) Stanisław Kiejdo, „Monografia Państwowego Gimnazjum im. Jana Śniadeckiego w Oszmianie 1918 – 1939”, wyd. 4, Gdańsk 1991 s.50
8) Irena Górska – Damięcka, „Wygrałam życie. Pamiętnik aktorki”, Prószyński i S-ka, 1997 s. 10
9) Stanisław Kiejdo, „Monografia Państwowego Gimnazjum im. Jana Śniadeckiego w Oszmianie 1918 – 1939”, wyd. 4, Gdańsk 1991 s. 3, 158
10) Stanisław Kiejdo, „Monografia Państwowego Gimnazjum im. Jana Śniadeckiego w Oszmianie 1918 – 1939”, wyd. 4, Gdańsk 1991 s. 105
11) Bożena Gostkowska, „Tolo – muszkieter z Dywizjonu 303. Wspomnienia o Witoldzie Łokuciewskim”, Wydawnictwo Andrzej Findeisen AMF Plus Group, Warszawa 2007 s. 46 – 56 (wspomnienia z Przylesia)


WIĘCEJ O DZIECIACH
ANTONIEGO I BENIAMINY ŁOKUCIEWSKICH

genealogia kresy fotografia oszmiański

Przeczytaj więcej o Witoldzie Łokuciewskim
- słynnym "muszkieterze" z Dywizjonu 303

genealogia kresy fotografia oszmiański

Przeczytaj więcej o Zofii Szutowicz z domu Łokuciewskiej

genealogia kresy fotografia oszmiański

Przeczytaj więcej o Jerzym Łokuciewskim



genealogia kresy fotografia oszmiański

Opowieść o losach Łokuciewskich
(w szczególności o Witoldzie Łokuciewskim)
znajdziesz także w znakomitej książce
Bożeny Gostkowskiej:

"Tolo – muszkieter z Dywizjonu 303. Wspomnienia o Witoldzie Łokuciewskim",


Wydawnictwo Andrzej Findeisen AMF Plus Group, Warszawa 2007